Oceniliśmy z Janem, że do dyspozycji na przebycie wyznaczonego odcinka mamy 63 dni i niestety czas po raz kolejny dyktował nam warunki. Jak to zazwyczaj bywa- niezależność poskromiona zegarkiem. Urodził się pomysł przemierzenia Tajlandii od Bangkoku w górę do Chiang Rai, następnie granica z Laosem i spływ slow boat do Luang Prabang. Kilka dni na miejscu, dalej nieco bardziej skomplikowaną kombinacją połączeń chcemy dostać się w okolice miasta Sapa, a następnie pociągiem przemieścić się przez cienki, ale długi Wietnam Środkowy startując z Hanoi, przez miejscowości Hue i Hoi An, aż do granicy z Kambodżą. W Kambodży- Kratie, Phnom Penh i zwane Costa de Cambodia Sihanoukville i przelot ze stolicy do Kuala Lumpur. W ramach możliwości finansowych kilka dni na miejscu i lot na Borneo. Ograniczamy się do malezyjskiej części wyspy, a tam jak rasowego turystę przystało- orangutany, lasy deszczowe... Powrót na Półwysep Malajski i w górę zahaczając o Pulau Tioman i Perhentian. Malezyjską część podróży kończymy na Półwyspie Penang, wracając przez Krabi Town i zatrzymując się kilka dni na Koh Lancie. Kończymy 2 listopada na lotnisku Suvarnabhumi w Bangkoku, zgodnie z rytuałem zalani łzami. Plan ciekawy, prawda? Dla kogoś po raz pierwszy stykającego się z masą obcych nazw nawet bardzo egzotyczny, ale ja wiem, że po raz kolejny dajesię złapać w sidełka Lonely Planet i zasilę rzesze backpakersów, szukających autentyzmu, który dla naszych potrzeb zmieniono w atrakcje turystyczne. Dlatego, wszelkie życzenia 'szczęśliwej podróży', choć to będzie dla mnie bardzo trudne do spełnienia zamieńcie proszę w życzenia 'autentycznych wrażeń'.